niedziela, 15 listopada 2015

"Dziedzic" - fragment książki

Dzisiaj, w przeddzień premiery "Dziedzica", możecie zapoznać się z niemalże samym początkiem trzeciego tomu "Niemej Trylogii".

ROZDZIAŁ I

Miałem długą przerwę w pisaniu. Bardzo długą. Może nawet nieco zbyt długą. W końcu od ostatniego razu minęło już ponad dwadzieścia lat. Kawał czasu. Nie planowałem tego, po prostu tak wyszło. Życie, cóż więcej mógłbym dodać.
Za młodu jakoś łatwiej było to wszystko ogarnąć. Jako gówniarz, dopiero wchodzący w ten trudny etap zwany dorosłością, miałem w sobie zdecydowanie więcej sił i zapału. Jednak jakby się nad tym dłużej zastanowić, może to wcale nie wiek był tą najistotniejszą zmienną.
Gdy zaczynałem pisać tę historię, swoją historię, mieszkałem sam. Pewnie niektórzy powiedzieliby, że to kompletnie bez znaczenia, ale według mnie w tej teorii jest sporo racji. Wbrew pozorom pisanie, nawet w takim amatorskim wykonaniu jak moje, to cholernie trudna sztuka wymagająca przede wszystkim ciszy i spokoju. Oczywiście musi być spełnione również mnóstwo innych warunków takich jak na przykład cierpliwość, systematyczność, umiejętność sprawnego i poprawnego korzystania z języka ojczystego i tego typu drobiazgi.
Ktoś zapewne wytknie mi, że nie wymieniłem najważniejszego – talentu. Zrobiłem to specjalnie. Owszem, talent bywa przydatny w tej branży, ale wcale nie jest niezbędny. Najlepszym tego dowodem są te półki w księgarniach i Empikach wprost uginające się pod ciężarem coraz to nowszych pozycji, tworzonych na potęgę przez celebrytów, a raczej publikowanych pod ich nazwiskiem. Nie popieram takich działań, lecz już i tak wolę, żeby ktoś pisał to za nich. To zwyczajne oszustwo, żerowanie na naiwności niezorientowanych mas, ale przynajmniej da się to jakoś przeczytać. Z trudem, ale jednak się da. Tylko po co się zmuszać? Każda postać przewijająca się w mediach może dziś wydać książkę. I niestety większość to robi. Kiedyś mnie to nawet bawiło, dziś już tylko wzbudza zażenowanie.
Parę dni temu przeczytałem w jakiejś gazecie, że znany polski bokser skupia się obecnie na przygotowywaniu autobiografii. Cóż, pewnie nie przywiązywałbym do tego większej wagi, gdybym w przeddzień ukazania się wspomnianego artykułu nie miał przyjemności (tak to umownie nazwijmy) obejrzenia wywiadu z tym utytułowanym sportowcem. Nie była to rozmowa przeprowadzona tuż po walce, gdy emocje nie pozwalają jeszcze ubrać myśli w odpowiednie słowa, więc nie znalazłem żadnego usprawiedliwienia, które mogłoby tłumaczyć podstawowe braki w wiedzy naszego wielkiego mistrza. Nie potrafił poprawnie sformułować ani jednego zdania, każda jego wypowiedź dosłownie wołała o pomstę do nieba. Oczywiście nie omieszkał parokrotnie wtrącić klasycznych zwrotów w stylu: poszłem, weszłem, wziołem. Dobrze, że chociaż nie rzucał „kurwą” czy „chujem” co drugie słowo. Co prawda raz mu się wymsknęło, ale na szczęście tylko raz. Widać było, że bardzo się stara nie przeklinać. W końcu występował w porannym paśmie i to w dodatku w telewizji publicznej. Taki człowiek też napisze książkę, co więcej z całą pewnością znajdzie wydawcę, który poprosi go o koślawy autograf na kontrakcie.
Ech, ależ daleko odpłynąłem od głównego tematu. Zawsze pozwalałem sobie na liczne dygresje, lecz na starość stałem się chyba po prostu pierdołowaty. Podobno starzy ludzie tak mają, a ja niestety już zaliczam się do tego grona. W końcu niedawno przekroczyłem pięćdziesiątkę. Bardzo niedawno. Zaledwie wczoraj, ale o tym później.
Tak jak wspominałem, jako młodzieniec miałem lepsze warunki do pisania, zwłaszcza gdy wreszcie udało mi się opuścić rodzinny dom, w którym dzisiaj de facto znów mieszkam. W moim małym królestwie mogłem w spokoju pisać swoje powieści i poświęcałem na to naprawdę mnóstwo czasu. Dopóki byłem sam, nikomu to nie przeszkadzało.
Jednak czegoś mi brakowało i zacząłem wikłać się w pierwsze związki z kobietami. Wikłać się – to idealne określenie, zwłaszcza w odniesieniu do moich relacji z pierwszą dziewczyną – Weroniką.
W zasadzie było to czyste szaleństwo. Od początku do końca. Poczynając od odbicia jej przyjacielowi, aż do momentu samobójczej śmierci panny Daszkiewicz. Nie lubię do tego wracać, ale widok zmasakrowanego przez rozpędzony samochód ciała regularnie i często zupełnie nieoczekiwanie pojawiał mi się przed oczami, chociaż minęło już tyle lat.
Właściwie przez całe życie byłem tylko w dwóch poważnych związkach. Druga kobieta, która zawróciła mi w głowie i przy okazji wywróciła do góry nogami mój względnie uporządkowany świat, to Jagoda. Co prawda pojawiła się w nim zupełnie przypadkiem, ale robiłem co mogłem, żeby zatrzymać ją przy sobie jak najdłużej. Nie wiem, czy obrałem najlepszą strategię, lecz z całą pewnością w miarę skuteczną. Została moją żoną, a to już chyba o czymś świadczy. Zresztą nadal jesteśmy razem i absolutnie nie zamierzam wymieniać jej na młodszy model.
Jako szczęśliwy i młody mąż nadal mogłem uskuteczniać swoje literackie zapędy, chociaż wówczas nie pozwalałem już sobie na to tak często. Gdy pojawiło się dziecko, musiałem odłożyć to hobby na bok, wmawiając sobie, że to jedynie chwilowy odpoczynek od tworzenia. Przyznam, że nawet w to wierzyłem. Przynajmniej do pewnego czasu, a konkretnie do momentu narodzin mojego drugiego potomka, tym razem córki. Wtedy zrozumiałem, że okres radosnej twórczości minął bezpowrotnie. Nawet nie żałowałem, po prostu przy dwójce dzieci nie miałem już siły nad tym ubolewać.
Dziwnie się czuję wracając po tylu latach do dawnej pasji. Trochę tak jak wtedy, gdy natykam się przypadkiem na kolegów, z którymi nie widziałem się od czasów skończenia podstawówki. Niby to ci sami ludzie, z którymi codziennie przebywało się po kilka godzin, a jednak zupełnie obcy, inni. Po wymianie paru uprzejmości w stylu „nic się nie zmieniłeś”, chociaż ledwo zostałeś rozpoznany na ulicy, przypomnieniu paru najciekawszych akcji ze szkolnych lat, zazwyczaj zapada cisza, którą przerwie jedna ze stron, żegnając się z zakłopotaniem.
Potrafię pisać, przynajmniej kiedyś byłem w tym całkiem niezły. Chyba jeszcze wszystkiego nie zapomniałem, jakaś część mej artystycznej duszy musiała przetrwać tę próbę czasu. Taką mam nadzieję.
Nie zamierzam jednak pisać kolejnej powieści. Nie czuję się już na siłach, by wymyślać, a potem ciągnąć jakąś fikcyjną historyjkę przez kilkadziesiąt czy nawet kilkaset stron. To zbyt skomplikowane wyzwanie. Do tej pory zdążyłem napisać osiem powieści, więc nikomu nie muszę udowadniać, że jestem w stanie to zrobić. Nawet sobie. Chcę jedynie skończyć to, co zacząłem w czasach, gdy byłem jeszcze kawalerem.
To właśnie wtedy postanowiłem spisać coś w rodzaju historii swojego życia. Tylko nie pytajcie po co, ciężko to wytłumaczyć. Powodów jest wiele, nie ma tego jednego, to wypadkowa całej serii zdarzeń, przeżyć i wciąż żywych emocji, które nadal tętnią, pomimo iż są ukryte za maską skóry usianej siateczkami zmarszczek. Na pewno trochę też ze zwyczajnej ludzkiej próżności; by pokazać, że było się kimś wyjątkowym, żyło inaczej niż reszta. Nikt nie chce uchodzić za przeciętnego człowieka, choć czasem tak po prostu bywa, tylko mało kto ma w sobie tyle odwagi, by się do tego przyznać.
Gdy wiele lat temu powstawały pierwsze zdania mego swoistego pamiętnika, trochę inaczej patrzyłem na świat i, przede wszystkim, nie marnowałem dni na zadręczanie się myślami o starości, przemijaniu i ich naturalnym następstwie – śmierci. Oczywiście z upływem czasu się to zmieniło i dziś traktuję te zapiski jako coś, co zostawię dla potomnych i co przynajmniej w jakimś stopniu ocali mnie od kompletnego zapomnienia.
Mój pradziadek Christopher Wells zostawił mi w spadku sieć świetnie prosperujących kawiarni rozsianych po całej Austrii, a ja przekażę dzieciom i wnukom jedynie stos zabazgranych kartek, których zapewne nawet nie będzie im się chciało przeczytać. Żałosne. Kawowe i finansowe imperium kontra kupka makulatury, warta w skupie może z pięć groszy.
Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę ta historia jest ważna wyłącznie dla mnie. Szczerze wątpię, by ktokolwiek inny wykazał zainteresowanie tą pisaniną. Jednak i tak chcę ją kontynuować, bez względu na to, co się z nią później stanie. Może tuż po mojej śmierci trafi do śmietnika razem ze starymi ubraniami, których już nigdy nie założę, a może posłuży za podpałkę do grilla lub w najgorszym wypadku w jakiejś kryzysowej sytuacji ktoś wykorzysta ją jako substytut papieru toaletowego. A może jakimś cudem stanie się inaczej i będzie przez wieki przekazywana z pokolenia na pokolenie jako cenna rodzinna pamiątka. Wątpliwe, ale trzeba się jakoś motywować do działania.

* * *

Do tej pory ta historia mieściła się w dwóch, grubych, gęsto zapisanych zeszytach. W zeszłym tygodniu przekartkowałem je i czytając na wyrywki wspominałem czasy swojej młodości. Nie musiałem czytać ich w całości, naprawdę jeszcze całkiem sporo pamiętam.
W zasadzie przeglądałem je w innym celu. Chciałem im nadać tytuły i zależało mi, by  okazały się one adekwatne do treści. Nie miałem z tym większych problemów, odpowiednie słowa praktycznie samoistnie pojawiły się w mojej siwiejącej od zewnątrz głowie. Na okładce pierwszego zeszytu wielkimi drukowanymi literami wykaligrafowałem krótki napis: NIEMY.
Wykaligrafowałem, dobre sobie. Te rozchwiane kulfony wyglądały tak jakby postawił je pijany analfabeta. Mój charakter pisma od zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Akurat w tej kwestii nic się nie zmieniło i już na pewno się nie zmieni. Chyba, że na gorsze, ale wtedy to nawet ja sam nie będę w stanie odczytać tych gryzmołów.
Uznałem ten tytuł za idealny, zwłaszcza że to początek mojej historii, przedstawienie się potencjalnemu czytelnikowi całości. Zresztą, jaką inną nazwę mógłby wymyślić niemowa?
To właśnie w tamtym notatniku zawarłem opis i przebieg leczenia swojej najpoważniejszej niedoskonałości. Tak, właśnie tak, niedoskonałości. Nigdy nie traktowałem tego w kategoriach choroby.
W tej wstępnej części opowieści życia zamieściłem właściwie wszystkie istotne informacje o samym sobie, o rodzinie, ale znalazło się tam też wiele więcej. To w tamtym okresie poczułem silną chęć odkrycia prawdy o rodzie Wellsów. Zacząłem szukać swoich przodków, licząc na to, że przy okazji uda mi się poznać innego niemego, z którym łączyłyby mnie więzy krwi. Uważałem, że ta przypadłość musi być dziedziczna, pomimo iż zarówno mój ojciec jak i dziadek mówili normalnie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wówczas nawet nie przemknęło mi przez myśl, by szukać obarczonego tą wadą krewnego wśród członków rodziny ze strony matki. Ot, takie niedopatrzenie, mały błąd, którego już raczej nie da się naprawić. Za młodu próby odnalezienia przodków miały jeszcze jakiś sens, ponieważ istniały szanse (niewielkie, ale jednak), że gdzieś na świecie żyje choćby jeden Wells, który może rzucić odrobinę światła na pokryte cieniem milczenia tajemnice, a tych w mojej rodzinie akurat nigdy nie brakowało. Na szczęście zdążyłem go znaleźć, niemalże w ostatniej chwili. Umiał mówić, lecz i tak nie byłem zawiedziony tym spotkaniem. Christopher zdążył przed śmiercią zdradzić mi kilka ciekawostek na temat swojego syna, a mojego dziadka – Martina.
Z zatytułowaniem drugiego zeszytu, znacznie grubszego od swego poprzednika, również nie miałem żadnego problemu. Pewnie nakreśliłem cztery litery: BLOK.
Gdy zaczynałem go pisać, byłem już żonaty. Gdyby nie to, to ta część opowieści wyglądałaby zapewne zupełnie inaczej, może nawet nosiłaby inny tytuł lub też nigdy by nie powstała. Nie widzę potrzeby ani większego sensu, by przytaczać tu jej fragmenty. To po prostu trzeba przeczytać w całości.
Warto jednak podkreślić, że gdy zbliżałem się do końca tego tomu, Jagoda zaszła w ciążę. Właściwie to w dniu, w którym się o tym dowiedziałem, zamknąłem ten etap życiorysu pisząc ostatnie przepełnione czułością zdania. Później nie miałem już do tego głowy. Byłem zbyt podekscytowany, by cokolwiek tworzyć. Z niecierpliwością oczekiwałem na narodziny pierwszego dziecka. W pełni mnie to pochłaniało, żonę zresztą też. Czuliśmy się tacy szczęśliwi.
Niestety, nasza radość nie trwała długo. Zaledwie cztery miesiące. Nawet niecałe. Wszystko zepsuł jeden człowiek. Potrzebował na to ułamka sekundy, nie więcej. Wówczas doświadczyłem najbardziej nieprzyjemnego déjà vu w całym moim życiu. Po raz drugi kobieta, z którą coś mnie łączyło, wpadła pod samochód. Jagoda miała więcej szczęścia niż Weronika i przeżyła ten wypadek, ale nasze nienarodzone dziecko bezpowrotnie straciło szansę pojawienia się na tym świecie.
Nie potrafiłem uporać się z tą tragedią, chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że żona przechodzi to o wiele gorzej. Nie jestem w stanie zliczyć, ile godzin poświęciliśmy na rozpamiętywanie tej dramatycznej chwili. Jagoda ciągle upierała się, że to jej wina, że to kara za to, co kiedyś zrobiła mojej byłej dziewczynie. Nie potępiała nierozważnego kierowcy. Nie potrafiła, przecież wciąż pamiętała, jak sama przyczyniła się do śmierci człowieka. Rozumiałem to, ale ona naprawdę była niewinna. Robiła co tylko mogła, by wyhamować przed nadbiegającą kobietą, a ten palant, który pozbawił nas dziecka, wykazał się skrajną głupotą, bo nie można inaczej nazwać potrącenia ciężarnej na przejściu dla pieszych, zwłaszcza że miała zielone światło.
Wcześniej jakoś nie znalazłem w sobie odwagi, żeby opisać to zajście. Od dawna starałem się go nawet nie wspominać. To nadal boli, ale inaczej niż kiedyś. Da się wytrzymać, zresztą tyle już wytrzymałem.
Zeszyt, nad którym teraz siedzę, trochę mnie onieśmiela liczbą pustych stron nieskażonych dotykiem długopisu. Specjalnie kupiłem taki gruby, gdyż chcę w nim zmieścić resztę swojej historii, aż do samego końca, chociaż oczywiście nie wiem jeszcze, ile czasu mi pozostało.
Od kilku lat obiecywałem sobie, że wrócę do tego zadania i opiszę wszystkie najistotniejsze zdarzenia, jakie przytrafiły się mi i moim bliskim od dnia, w którym doszło do wspomnianej przed chwilą tragedii. W końcu pomyślałem, że dość tych czczych obietnic i pora wreszcie wziąć się do roboty. Powziąłem to postanowienie wczoraj i data absolutnie nie jest przypadkowa. Później rozwinę ten wątek, o ile oczywiście nie zapomnę.
Pamięć wciąż sprawuje się w miarę dobrze, ale to już nie to co kiedyś. „Nie to co kiedyś” – typowy zwrot starego człowieka. Muszę się bardziej pilnować, jeśli nadal chcę uchodzić za nowoczesnego mężczyznę, któremu nieobce są obecne trendy, także te w mowie potocznej. Nie próbuję się na siłę odmładzać, po prostu staram się być na bieżąco. Ze wszystkim, chociaż to praktycznie niewykonalne.
Gdy poprzedniej nocy położyłem się do łóżka, długo zastanawiałem się, jaki tytuł powinien nosić ten tom. W przypadku poprzednich miałem ułatwione zadanie, po prostu dopasowałem nazwę do gotowych treści. Tym razem postanowiłem podejść do problemu nieco inaczej. Skoro ma to być część poświęcona w głównej mierze jesieni mojego życia, a także, że to tak ujmę, okresowi schyłkowemu, bądź też przedśmiertnemu, to cały ten twór będzie czymś w rodzaju testamentu. W pewnym sensie oczywiście.
Zamierzam też skupić się tu na dzieciach i wnukach. Jeśli uda mi się doczekać tych drugich, na co bardzo liczę. To właśnie one zajmą moje miejsce i prawdopodobnie to w ich rękach leżeć będzie decyzja dotycząca dalszych losów tej historii. Tego, czy przetrwa ona dłużej niż ja sam, czy może też umrze razem ze mną. One będą następnymi Wellsami. Dziedzicami.
Stąd też tytuł trzeciego i ostatniego tomu. Na jasnej okładce widniał wyraźny napis: DZIEDZIC.

* * *

Dzisiaj wyjątkowo wstałem później niż zwykle. Znacznie później. Gdy z trudem oderwałem górne powieki od dolnych, wskazówki na budziku wskazywały na 12:13. W pierwszym odruchu pomyślałem, że po prostu już wczoraj wysiadła w nim bateria, lecz uporczywe tykanie sekundnika brutalnie uświadomiło mi, że byłem w błędzie.
Co prawda nigdy nie należałem do rannych ptaszków, ale zazwyczaj starałem się jakoś pozbierać z łóżka przed dziesiątą. Może nie zawsze się to udawało, lecz nawet najlepsi nie wygrywają każdego starcia. Tym razem miałem jednak wyjątkowo dobre usprawiedliwienie dla własnego lenistwa.
Późno poszedłem spać. Właściwie dopiero w środku nocy wślizgnąłem się pod kołdrę, a jakby tego było mało i tak nie mogłem zasnąć. W głowie huczały mi echa wieczornych rozmów, składanych życzeń, lekko szumiał też wypity alkohol. Całkiem możliwe, że przechyliłem o lampkę wina za dużo. Może nawet nie o jedną, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi.
Wczoraj odbyła się tu wielka impreza zorganizowana z okazji moich pięćdziesiątych urodzin, więc chyba miałem prawo odrobinę się napić. Dawno w tym domu nie przebywała tak duża grupa ludzi. Wśród gości przeważali członkowie rodziny, ale nie ma się czemu dziwić. Przecież tylko moje rodzeństwo to aż pięć osób, z których prawie każda przyprowadziła swoją drugą połówkę, a niektórzy również dzieci.
Właściwie jedynie najmłodsza siostra Zuzia pojawiła się bez męża. Podobno znów gdzieś wyjechał. Ciężko mi go zrozumieć. Większość mężczyzn mając taką żonę, nie odstępowałaby jej na krok. Nigdy nie dzieliłem się z nią tymi przemyśleniami. Skoro była z nim szczęśliwa to nie zamierzałem się wtrącać.
Kinga – druga z moich sióstr – zaszczyciła nas nie tylko swoją obecnością. Przyszła chyba z największą gromadką, jaką udało jej się przebrać w odświętne stroje. Ona, mąż, dwie urocze bliźniaczki i synek. W domu zostawiła tylko najmłodszą córeczkę. Oczywiście nie samą, pod opieką teściowej, ma się rozumieć. W końcu od czego są babcie? Pozwoliłem sobie nazwać Malwinę i Alicję „uroczymi bliźniaczkami”, ale akurat one już od dawna są pełnoletnie. W końcu przyszły na świat, gdy sam miałem grubo ponad dwadzieścia lat mniej.
Mojej najstarszej siostrze Julii towarzyszył jedynie mąż. Prawnik, podobnie jak ona. Straszny nudziarz. Nie wyobrażam sobie, jak można chcieć spędzić całe życie z kimś takim. Jednak Julia chciała. Jej wybór.
Ich syn nie pojawił się na tym rodzinnym spędzie, podobno się rozchorował. Nie wierzyłem w tę chorobę. Zapewne po prostu uznał, że nie warto tłuc się taki kawał drogi tylko po to, by sprawić przyjemność staremu wujkowi. Zdaję sobie sprawę, że nawet nie powinienem myśleć tak o siostrzeńcu, ale po prostu za nim nie przepadałem. Był jakiś dziwny, lecz to chyba nie tylko jego wina.
Odkąd Julia wyniosła się do Warszawy, stała się obca, tak jakby wycofana, kompletnie wyprana z emocji. Jej mąż zachowywał się dokładnie tak samo, choć może był nieco bardziej wyniosły. Zawsze miałem wrażenie, że traktuje mnie jak kogoś gorszego, mimo iż zawsze starał się pokazać, że jest człowiekiem na poziomie. Oboje nie sprawiali wrażenia zakochanej pary. Nawet w początkowej fazie swojego związku wyglądali jak znudzone sobą stare małżeństwo.
Pomiędzy takimi rodzicami dorastało to biedne dziecko. Jakby tego było mało, posłali go jeszcze do prywatnej szkoły. Jego ojciec pewnie już szykuje mu miejsce w swojej kancelarii. Straszne. Pozostawało mi jedynie współczuć temu chłopakowi i to w dodatku na odległość. Może gdyby mieszkał tutaj, jeszcze udałoby się go uratować.
Ostatnia z moich sióstr przybyła z całą rodziną. Przynajmniej tak to nazwijmy, chociaż z formalnego punktu widzenia jeszcze nią nie są i wcale nie wiadomo, czy kiedykolwiek będą. Faceta, który się z nią pojawił, widziałem po raz pierwszy w życiu, ale wiedziałem, że nie muszę się do niego przyzwyczajać. Przy kolejnej okazji Natalia prawdopodobnie przyprowadzi kogoś nowego. Oczywiście ten mężczyzna nie był ojcem jej syna, podobnie jak poprzedni i jeszcze kilku innych przed nimi. Właściwie to nawet nie poznałem tatusia chłopca. Możliwe, że także sama Natalia nie jest w stu procentach pewna, który z jej kochanków zostawił po sobie tę pamiątkę.
Zawsze cechowała się tą specyficzną lekkością. Nie tylko w odniesieniu do płci przeciwnej. Absolutnie nie chodzi mi tu o jakieś homoseksualne eksperymenty, chociaż po niej można spodziewać się naprawdę wszystkiego. Miałem raczej na myśli podejście do nauki. W sumie studiowała na dziewięciu kierunkach, może nawet na dziesięciu, ale w żadnej dziedzinie nie przełożyło się to na chociażby tytuł licencjata. Zazwyczaj kończyła po pierwszym semestrze. Od dawna w moim umyśle kiełkowało podejrzenie, że zwiedza uczelnie w całej Polsce wyłącznie po to, by poznać kolejnych interesujących mężczyzn. Czasem odnosiłem wrażenie, że dla niej każdy facet skrywa w sobie coś intrygującego, z czym warto by się było bliżej zapoznać.
Cała rodzina, włącznie ze mną, łudziła się, że Natalia zmieni się po urodzeniu dziecka. Zmieniło się tylko jedno. Przestała studiować. Ponoć zmęczyły ją całe lata zakuwania po nocach. Po prostu była niereformowalna. Nawet Anita ze zrezygnowaniem odpuściła sobie prawienie kazań, a to już coś znaczyło.
Na mojej urodzinowej imprezie pojawił się nawet młodszy brat Adam, który przylatywał do Polski zazwyczaj raz do roku – na święta Bożego Narodzenia. Kompletnie się go nie spodziewałem, dlatego też jego wizyta ucieszyła mnie bardziej niż jakikolwiek prezent, który mógłby wysłać mi zza oceanu. Na stałe mieszkał w Kanadzie, właściwie spędził w tym kraju większość swojego życia. Zatrzymała go tam miłość w postaci pięknej miejscowej dziennikarki, która przedwczoraj przyleciała razem z nim. Bardzo rzadko ją widywałem, lecz wydawała się sympatyczna. Co prawda nie mówiła po polsku, ale ja przecież też nie.
W ten właśnie sposób cała nasza szóstka zgromadziła się w jednym miejscu. Rzadko się to udawało, gdyż zazwyczaj ktoś z tego towarzystwa nie mógł wyrwać się w ustalonym terminie. Wbrew pozorom to wcale nie Adam najczęściej nawalał. Zazwyczaj to Natalia i Julia próbowały jakoś się wykręcić, a zwłaszcza ta pierwsza, która najchętniej podrzuciłaby komuś własne dziecko, a sama czmychnęła na podryw.
Osobą, która najbardziej ucieszyła się ze spotkania całego rodzeństwa, była oczywiście pomysłodawczyni tej imprezy, aktualna seniorka rodu – Anita Wells. Trzymała się całkiem nieźle jak na swoje lata, chociaż po śmierci męża jakby odrobinę przygasła. Thomas, mój ojciec, umarł dwa lata temu. Wszyscy byliśmy świadomi, że to nastąpi dość szybko, od dawna bowiem trapiły go coraz to poważniejsze problemy zdrowotne.
Poza członkami rodziny bawiło się tu wczoraj jeszcze sporo znajomych, kolegów i koleżanek, zarówno moich jak i Jagody. W sumie grubo ponad sześćdziesiąt osób, wliczając w to także dzieci.
Właśnie to przyjemne spotkanie odegrało rolę czegoś w postaci katalizatora, który wyzwolił we mnie chęć, by wreszcie na poważnie wziąć się za pisanie. Zrozumiałem, że nie mogę wciąż odkładać tego na później. W końcu miałem już swoje lata i zwyczajnie mogło zabraknąć mi życia na dokończenie tej historii.
Nie chciałem dłużej zwlekać, dlatego też mimo lekkiego bólu głowy od samego rana ślęczałem nad tym zeszytem. No dobrze, może nie od rana, jak tylko wstałem. To też nie do końca prawda. Oczywiście zanim usiadłem przy biurku, zjadłem lekkie śniadanie i na spokojnie wypiłem filiżankę kawy, bez której nie wyobrażałem sobie nawet, że dotrwam do wieczora bez choćby krótkiej drzemki. Chociaż to akurat i tak mogło się zdarzyć, mimo wsparcia w postaci kofeiny. Na razie jednak jakoś się jeszcze trzymałem.
Pobudzony umysł zaczął podpowiadać mi całkiem zgrabne zdania. Działał zupełnie tak samo jak kiedyś, bez zarzutu. Szkoda, że przez tyle lat nie pozwoliłem mu się wykazać. Najwyższa pora, by naprawić ten błąd.

Jeśli jesteś zainteresowany dalszym ciągiem historii Rafaela Wellsa zamów "Dziedzica"  pisząc e-mail na adres:

lewandowski1331@gmail.com

Cena 28 zł 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz